na chodnikach
Zaplątać się może nie jeden, który spogląda w sam środek niepokojąco gorącego promienia, od którego jednak blednie skóra i drętwieją palce.
Wyrazisty smutek wyrasta spod kłębka splamionej pościeli, a oddech gubi się po każdym wypowiedzianym w myślach słowie. Niewygoda dusi i przytłacza małe sukcesy, kiedy to po morzu radości rozstępuje się ten mały kawałek gruntu ulepiony przed dwoma dniami.
Niejeden wspomni mroźny wiatr na mokrych ustach, kiedy spojrzy przed siebie i nie zobaczy aby ktokolwiek inny wyszedł w jego stronę.
Tak też było w miesiącu promieni, że ktokolwiek by zaprzeczył upalnym wieczorom, nie uniósłby roztargnionego przytupu nieodpowiedzialności.
I tak oto kończy się przygoda splecionych dłoni o poranku, który tak leniwie prosi się o chociażby to jedną godzinę snu.
Momenty chwały i niewybredna wojna między namiętnościami nocy i dnia odchodzą w miejsce, w którym buntownicy układają krzyże na chodnikach, a ich matki snują się i nerwowo przełykają ślinę.
W miejscu, do którego nie dochodzi blask żadnych pełni, w miejscu, w którym to i zwycięzca przegrał wszystko.
Możesz prosić ich o więcej, ale to już jest tak bardzo nieistotne, bo nie masz ani siły, ani zapału żeby ułożyć się do snu z nową, gorętszą myślą o rozstaniu, o wzrastaniu i nierozłącznej śmierci dwojga.
Małe tragedie rodzą się w głowach tych, którzy przyszli zbyt późno, którzy zbyt zuchwale i bez rozsądku weszli w buty obcych ludzi. Kolejny topielec na horyzoncie współczucia nie ma ratunku, bo nigdy nie było go dla tych, którym nie odpowiadał pewny grunt pod nogami.
Nadaremnie więc się starasz przejść po tej cichej wiosce zbudowanej z własnych złudzeń, tam cię przecież nikt nie znajdzie, zaraz po tym, gdy zgasną wszystkie latarnie.